Walka o sprawiedliwość: czy sądy czy barykady?
Jeśli obecna władza zadowoli się jedynie „depisyzacją” sądownictwa i nie doprowadzi do głębokiej reformy niewydolnego wymiaru sprawiedliwości, może być boleśnie rozliczona przez zniecierpliwionych wyborców w 2027 roku.
Debata o praworządności – o ile wzajemne obrzucanie się błotem przez polityków można jeszcze nazywać debatą – toczy się w Polsce według schematu wojny kulturowej. Zestawy obelg i pretensji wobec sędziów przerabiane są na opinie, które przy pomocy moralnej wyższości chce się sprzedawać publiczności jako prawdy ostateczne.
Rozwodniony kryzys PiS w czasie swoich rządów zohydzał sędziów jako przesiąkniętą komunizmem i permisywizmem unijną kastę, której nigdy nie rozliczono. Atakowani w ten sposób prawnicy zdobyli wsparcie ówczesnej opozycji, która koncentrowała się na procedurach, zapisach konstytucji i surowości prawniczych reguł. Obywatele zaś – także ci, którzy uczestniczyli w protestach i paleniu świeczek przed sądami – do dzisiaj nic z tego jednak nie mają. Sądownictwo jest upolitycznione, ale nie zreformowane.
W tym tyglu – chociaż niesymetrycznym, bowiem za zgliszczami poszczególnych instytucji, jak Krajowa Rada Sądownictwa, Trybunał Konstytucyjny i Sąd Najwyższy, stoi osmioletnie rządy formacji Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobry – wciąż brakuje kompleksowej propozycji prawdziwej reformy wymiaru sprawiedliwości. On, jak niedomagał, tak niedomaga.
Oczywiście spotkanie Donalda Tuska z prawnikami po „błędzie” w sprawie kontrasygnaty dla neosędziego w Sądzie Najwyższym rozwodniło kryzys zaufania i przyniosło propozycję legislacyjną „na kiedyś”, a uczestnicy uzgodnili sposób „depisyzacji” sądownictwa. Jednak dzisiaj niemal nikt nie mówi o praktycznym wymiarze pracy sądów, przewlekłości procesów, totalnej biurokratyzacji, która przytłacza obywateli, w tym także przedsiębiorców.
Ten stan jest niszczący dla państwa, w którym umowa społeczna przestaje obowiązywać, bo z jednej strony podważany jest autorytet sędziów, a z drugiej system jest niewydolny.
Totalna porażka „reformy” PiS
PiS szedł do władzy z piękną balladą o potrzebie przyspieszenia pracy sądów, aby obywatele nie musieli absurdalnie długo czekać na rozstrzygnięcia w swoich sprawach. Tymczasem średni czas postępowań sądowych podczas osmioletnia rządów prawicy wydłużył się w sądach rejonowych o 1,7 miesiąca, natomiast liczba spraw spadła z 6,5 do 4,8 mln. To totalna porażka.
Na nic więc zdało się łamanie konstytucji, instalowanie w systemie neosędziów i dublerów, hejterskie akcje sprowadzające władzę sądowniczą do poziomu najgorszego sortu, skoro społeczeństwo żyje w przekonaniu, że system jest zgniły, powstały dwa sprzeczne światy prawne, a politykom nie zależy na zmianie tego stanu rzeczy, ponieważ walczą tylko o to, by mieć „swoich” sędziów.
Nawet jeśli jest to obraz zafałszowany, to społeczeństwo nie widzi innego, bo PiS zadbało o to, by wszystko zostało zrelatywizowane. Dzisiejsza władza – bez względu na przynależność partyjną w ramach koalicji – na sztandarach niosła hasła dotyczące przywrócenia praworządności. Z jednej strony napotkała na spodziewany opór prezydenta, który współdziałał z PiS-em przy upolitycznianiu kluczowych instytucji, z drugiej nie wypracowała spójnej koncepcji wyjścia z impasu, co odczuwają jej wyborcy jako brak sprawczości.
Medialny wybieg
Być może wybory prezydenckie, jeśli zostaną rozstrzygniete na korzyść obozu rządzącego, rzeczywiście doprowadzą do tego, że polskie sądownictwo podźwignie się z ruiny upolitycznienia i instrumentalizacji. Ale aby tak się rzeczywiście stało, niezbędne jest zejście z barykady politycznej wojny.
Nie da się odbudować państwa prawa i głęboko zreformować całego systemu sądowniczego bez zgody politycznej na miarę Okrągłego Stołu. Albo bez prawdziwej determinacji tych, którzy realnie rządzą.
Jeśli nawet obecna koalicja rządząca „wygra” z opozycją bój o pryncypia, to wciąż nie wiadomo, czy udałoby się jej doprowadzić do zbudowania szerokiego propaństwowego kompromisu w sprawie praktycznego wyjścia z impasu przewlekłości procesów. Albo czy znajdzie sposób, by zmienić fatalne realia działania sądów, w których w nieskończoność przedłuża się zderzenia obywateli z urzędnikami.
Jeśli skończy się tylko na wielkich słowach i obecna władza nie doprowadzi do odczuwalnej zmiany, bo zadowoli się obecnością na medialnym wybiegu, to może być boleśnie rozliczona przez wyborców w 2027 roku.
Przemysław Szubartowicz