21 grudnia, 2024

wzoryikolory.pl

kolory życia codziennego

Spektakularna misja grupy Ładosia na linii frontu. Alianci zaskoczeni efektami

Spektakularna misja grupy Ładosia na linii frontu. Alianci zaskoczeni efektami

Leo Weingort, 21-letni Żyd ze Lwowa, był coraz bardziej zdesperowany. Wojna trwała już drugi rok. Uciekał zarówno przed niemieckimi represjami, jak i przed wywozkami organizowanymi przez Sowietów. W dodatku stracił kontakt z rodziną, która pozostała w Warszawie. Miał jeszcze brata Saula, rabina w Montreux. W coraz bardziej ponurych listach pyta: czy tam, w Szwajcarii, nie dałoby się załatwić dla niego, rodziców i siostry jakichś dokumentów, które umożliwiłyby ucieczkę z okupowanej Polski? W tamtym czasie Żydów w Generalnym Gubernatorstwie obejmował już niemiecki zakaz wyjazdów. Z kolei Sowieci na zagarniętych przez siebie terenach przestali uznawać polskie paszporty. Brat Weingorta poszedł do polskiej ambasady w Bernie. Spotkał się z urzędnikiem od spraw żydowskich, Juliuszem Külem. Usłyszał od niego, że podobno polscy obywatele (w tym także Żydzi) mogą się wydostać z ZSRR z paszportem któregoś z krajów Ameryki Łacińskiej – ale sam Kühl tego nie sprawdzał i nie wiadomo, czy to rzeczywiście możliwe. Saul Weingort nie miał lepszych pomysłów. Musiał spróbować.

Pierwszy z tysięcy dokumentów. Pozwolił ocalić życie Wkrótce wrócił ze zdjęciem brata i jego danymi paszportowymi. Cała rzecz miała kosztować tysiąc franków szwajcarskich. Potrzebna była jeszcze wiza Japonii (był to znany już w tym czasie kierunek dla uciekinierów). Była wiosna 1941 r. Niebawem Niemcy mieli napaść na ZSRR i rozpocząć masową eksterminację europejskich Żydów. Paragwajski paszport, który dotarł w końcu do Leo Weingorta, mógł ocalić mu życie albo przynajmniej je przedłużyć. Był to bodaj pierwszy z tysięcy dokumentów, zorganizowanych w Bernie przez polskich dyplomatów z tzw. grupy Ładosia.

Odzyskana kariera pewnego dyplomaty

Był w latach 20. polskim posłem w Rydze i konsulem w Monachium, brał też udział (jako członek delegacji) w negocjacjach z Sowietami, które zakończyły się traktatem ryskim. Nie pałał jednak sympatią do piłsudczyków (był ludowcem), co w Polsce po zamachu majowym właściwie przetrąciło jego karierę. Po wybuchu wojny Ładoś, wówczas niespełna 50-letni, przez Rumunię przedostał się do Paryża. Tam przypomniał sobie o nim gen. Sikorski, już jako emigracyjny premier. Na krótko Ładoś został w jego rządzie ministrem bez teki, miał odpowiadać za tajne kontakty z okupowaną Polską. Potem Sikorski wysłał Ładosia do Szwajcarii jako nieoficjalnego ambasadora.

  • Popularne miejscowości
  • Warszawa
  • Lwów
  • Rydze
  • Monachium

„Przedwcześnie posiwiały, wyglądający dość staro jak na swoje lata”, „flegmatyk imponującego wzrostu i znacznej tuszy”, „spędzał dużą część dnia w pozycji horyzontalnej” – takie obserwacje na temat Ładosia przytacza brytyjski historyk Roger Moorhouse w książce „Paszporty życia”. Ale za tym obrazem krył się skupiony, staranny urzędnik, intelektualnie rzutki i świetnie operujący słowem. Niebawem miało się też okazać, że Ładoś – w przeciwieństwie do wielu polityków i dyplomatów swojej epoki – potrafi naginać reguły, gdy wymaga tego słuszna sprawa.

Sześciu cichych bohaterów

Uczestnicy grupy Ładosia zmierzali do najbardziej szlachetnej misji swojego życia z różnych kierunków. Polskie poselstwo w Bernie z początku pomagało przede wszystkim żołnierzom, którzy uszli już to z okupowanego kraju, już to z podbitej Francji. Władze neutralnej Szwajcarii często tych ludzi internowały. Polscy dyplomaci pomagali im osiąść na miejscu, znaleźć nowy dom, wystawiali im także nowe dokumenty. Jednocześnie podwładni Ładosia w połowie 1940 r. coraz częściej mieli do czynienia z organizacjami i osobami prywatnymi, które na terenie Szwajcarii organizowały pomoc dla Żydów uwiezionych w okupowanej Polsce.

  1. Działalność grupy Ładosia
  2. Najważniejsi członkowie grupy
  3. Problematyka pomocy dla Żydów

Do gett słano paczki z jedzeniem i lekarstwami, pieniądze, różne rzeczy niezbędne do przezycia – co zarazem przypominało prześladowanym Żydom, że ktoś jeszcze troszczy się o ich los. Jak ścigano katów z Auschwitz. „Anioł Śmierci” umarł podczas kąpieli Abraham Silberschein i Chaim Eiss obracali się właśnie w środowiskach pomocowych w Szwajcarii. Coraz bliżej przez to współpracowali z polskimi dyplomatami: Ładosiem, wspomnianym Juliuszem Kühlem, a także Stefanem Ryniewiczem i Konstantym Rokickim. To właśnie tych sześciu ludzi miało stworzyć grupę Ładosia – luźną, opartą na współpracy, pomocy z zewnątrz i na działaniach indywidualnych każdego z nich.

Łatwiej zabijać tych, o których nikt się nie upomni

Musimy tu wyjaśnić, dlaczego paszporty odległych państw – a tym samym: obywatelstwo – miały tak istotne znaczenie z punktu widzenia Żydów, którzy znaleźli się pod nazistowskim panowaniem w okupowanej Polsce. III Rzesza, rozpoczynając swoją rozprawę z Żydami, pozbawiała ich obywatelstwa. Stawali się „podludźmi”, pozbawionymi jakichkolwiek praw i ochrony państwa. Nie byli też w sensie prawnym cudzoziemcami, jeżeli nie mieli innych paszportów. „Robić, co się komu żywnie podoba, można tylko z bezpaństwowcami” – pisała po latach o tej metodzie Hannah Arendt. Żydzi pod niemieckim panowaniem – zarówno ci z Rzeszy, jak i z terenów przez nią podbijanych – nie od razu rzecz jasna rozumieli, że pozbawienie ich dokumentów czy własności to tylko pierwsze kroki do masowej eksterminacji. Mimo to było jasne, że ci, którzy są obywatelami innych państw (niezaangażowanych w dodatku w wojnę), są w lepszym położeniu. Obcy paszport po prostu zwiększał szanse przeżycia.

Zemsta Stalina. Nigdy wcześniej tego w ZSRR nie było

Jaką władza, przynajmniej teoretycznie, mogła się upomnieć u Niemców o los posiadacza paszportu – a Niemcy nadal okazywali przywiązanie do tak rozumianej biurokracji. Część Żydów, do których dotarły pogłoski o możliwości zdobycia takiego paszportu, liczyła, że będzie mogła dzięki niemu w którymś momencie wydostać z getta czy w ogóle z terenów okupowanych. Nie wszyscy jednak w to wierzyli – z czterech głównych powodów. Po pierwsze: próba ucieczki na tych papierach byłaby zdawaniem się na niepewny los. Po drugie: nie było wiadomo, czy Niemcy będą te dokumenty uznawać. Po trzecie: Żydów, gotowych wydać ostatnie pieniądze na poprawę swojej sytuacji, nieraz mamił różni oszustki — „paragwajski paszport” to mogła być jedna z takich pułapek. Po czwarte: aż do wiosny 1942 r. – a często i później – Żydom nie mieściło się w głowach, jaki los szykują im Niemcy. Szyfr jako błaganie o życie. „Mój brat choruje”

Jak działał „proces produkcji” paszportów?

Najpierw jakaś osoba przesyłała do Szwajcarii „podanie” – czyli najczęściej list. Błaganie o paszport próbowano w nim formułować przy pomocy jakiegoś domorosłego szyfru albo aluzji, co miało zmylić niemiecką cenzurę. Na przykład: „Mój brat choruje, potrzebne mu lekarstwo, takie, jakie wysłał pan swojemu bratu Leo. To jedyny ratunek”. Nadawca dołączał swoje dane i zdjęcie. Potem przez którąś z żydowskich organizacji pomocowych wniosek trafiał do polskiego poselstwa. Kühl i Rokicki kupowali formularze paszportowe, które następnie uzupełniali. Koszt blankietów ponosiły organizacje żydowskie lub polski rząd emigracyjny. Wstrząsające wspomnienia Polki wywiezionej na Syberię. „Lepiej, żeby śmierć dzisiaj przyszła”

Formularze sprzedawał w Bernie głównie znany miejscowy notariusz Rudolf Hügli. Miał za sobą wieloletnią karierę w dyplomacji i zajmował stanowisko honorowego konsula Paragwaju – to dawało mu dostęp do druków. Hügli pomagał wystawiać „nieoficjalne” wizy tego kraju jeszcze przed wojną. Trafiały one wtedy do ludzi, którzy próbowali uciekać z Niemiec czy zajętej przez Hitlera Austrii. Motywacje Hügliego były, jak opisuje to Roger Moorhouse, złożone, chociaż niekoniecznie sprzeczne. Z pewnością sporo zarabiał na dostarczaniu paszportów – choć jednocześnie ryzykował. Wiedział, że postępuje na granicy prawa albo i ją przekracza, bo tłumaczył się ze swojego udziału w całej akcji paragwajskim dyplomatom oraz policji. Zarazem rozumiał, że pomaga ludziom zagrożonym śmiercią – a więc działał w stanie wyższej konieczności.