Agnieszka zbliża się do pięćdziesiątki. Codzienne zachęty do przezwyciężenia strachu.
— Kiedy tylko zaczynają się kwasy w pracy, to już w ogóle chce mi się tylko schować pod kołdrą i nic nie robić. Córka to widzi i próbuje pomagać, ale co ona może? Nie powinna się tym w ogóle zajmować, a widzi mnie z trzęsienką — dodaje Agnieszka. Swoją historię opowiada nam także zbliżający się do pięćdziesiątki Michał, który od niecałego roku nie ma pracy.
— Czy mi z tym brakiem pracy źle? Nie, ale pod jednym warunkiem. A nawet dwoma — wyjaśnia Karolina, która jest 47-letnią wdową. — Ja swoje przeżyłam, pochowałam męża, dałam sobie radę. Ale kolejne zmiany, do których musiałabym się przystosować, nie byłyby ani łatwe, ani lekkie — przekonuje.
„Pięćdziesiątka” to nowa „czterdziestka”? Albo nawet „trzydziestka” z hakiem
Jak ma się dobrego chirurga plastycznego? Tak słyszę od koleżanek, biegłych w Tinderze, z paletą dorywczych kochanków. Głównie mających mężów czy partnerów. Spełnionych i z kasą — także dodatkową, mężowską — na swoje zachcianki — mówi zbliżająca się do 50. Agnieszka. Jest w separacji z mężem, który robiąc międzynarodową karierę, zostawił ją z nastoletnią córką.
Ciemna blondynka, krótko obcięta, szczupła, wygląda na czterdziestolatkę z małym plusem. Pracuje w tzw. korpo na ważnym stanowisku. Na te kliniki medycyny estetycznej, na SPA, zabiegi odmładzające w zasadzie powinno jej starczać, ale…
— Mieszkamy z nastoletnią córką w domu z działką, który jeszcze nie jest spłacony. Miesięczna rata kredytu to blisko 2 tys. zł. To tyle, ile ja płacę — mówi. — Mąż wciąż dorzuca się do swojej części, ale znacznie mniej niż ja. Do utrzymania córki dokłada się wyłącznie, kiedy ta jeździ do jego mieszkania w mieście. I tak naprawdę po zakupach, opłatach, benzynie — a do pracy w mieście z podmiejskiego domu dojeżdżam blisko 30 km codziennie — nie zostaje wiele — podkreśla.
— Nie mam prawa narzekać, bo na rękę dostaję około 8 tys. zł, i to nie w Warszawie, więc powinnam czuć się osobą uprzywilejowaną. Tylko jakoś, cholera, nie mogę. Panika. To pierwsze, co pamiętam, kiedy mąż oznajmił, że się wyprowadza. Potem była złość, poczucie winy, potem już tylko rezygnacja — opowiada.
Michał od roku nie pracuje. Opiekuje się domem
— Jestem house-husband. Dokładnie tak można określić moją rolę. Nie mam pracy, zajmuję się nastoletnimi dziećmi, wożę je do szkoły, do lekarzy, na basen… Do tego dom i ogród. Czy mi z tym brakiem pracy źle? Nie, ale pod jednym warunkiem. A nawet dwoma — mówi nam Michał, także zbliżający się do pięćdziesiątki, niepracujący zawodowo od niecałego roku. Ot, mężczyzna, ojciec. Tyle że bez pracy.
— Miałem firmę, ale przy tym wszystkim, co się ostatnio dzieje wspólnik postanowił odejść i nie było sensu ani możliwości dalej jej prowadzić. Nie będę narzekał, bo firma swoje zarobiła, więc mam pewien back-up, taką poduszkę finansową na najgorsze czasy. Ale to nie zmienia faktu, że każdy mężczyzna chciałby mieć zawód i zarobki. Szukam pracy, ale — mimo opowieści o rynku pracownika — lekko nie jest — podkreśla.
- — W firmie przez dwadzieścia parę lat ciężko pracowałem, ale siedząc za biurkiem, głównie ogarniając księgowość i ogólnie rozumianą papierologię. I teraz, przy rejestracji, dostałem z Urzędu Pracy propozycję zatrudnienia… jako magazynier. Nie wiem, czy ta pani z Urzędu Pracy była po prostu złośliwa, ale solidnie się z tej jej „pomocy” usmiałem z moim niedoszłym pracodawcą, u którego miałbym się tym magazynem zajmować. Przecież po latach pracy biurowej, do czego ja bym się niby przydał w magazynie, gdzie niezbędna jest ciężka praca fizyczna? — opowiada Michał.
- — Ale powiem tak. Nie byłoby mi źle w roli ojca rodziny, gdybym miał poczucie, że moja żona ma absolutnie stabilne zatrudnienie. A nie ma, bo pracuje w prywatnej firmie z zagranicznym kapitałem i to, czy ma pracę, czy nie, zależy nie tylko od niej. To po pierwsze. A po drugie, co bardzo istotne, portfel chudnie w tempie przerażającym. I ja też się poważnie obawiam, że nadejdzie moment, kiedy zobaczę, że na koncie z „zaskórniakami”, które mojej rodzinie miały zapewnić jakieś bezpieczeństwo, zobaczę „zero” — mówi.
— Bo jak mam tego uniknąć, skoro pensja mojej żony — pozornie kiedyś niemała, blisko 7 tys. zł na rękę — nagle okazuje się nie wystarczać do pierwszego? Jak ma wystarczać, skoro do utrzymania jesteśmy my, dwoje dzieci w różnym wieku i z różnymi potrzebami, jak to dziewczyna i chłopak, z różnymi zajęciami… Plus dom, bo chcieliśmy uciec z miasta. Ja do tej pensji żony muszę z tych „zaskórniaków” dokładać, więc one się kurczą. Podobnie, jak kurczą się nam perspektywy na przyszłość. I to dobija, naprawdę — dodaje.
Michał stara się nie pokazywać rodzinie, że boi się o przyszłość. Jednak ma poważne obawy, zwłaszcza ze względu na finanse.
„Nie wierzę w dobre jutro”
Karolina jest 47-letnią wdową, ma nastoletniego syna. Mieszka na wsi, dzierżawi kilka hektarów gospodarstwa, bo sama nie byłaby w stanie się nim zająć. Od lat pracuje w pobliskim sklepie jako ekspedientka.
— Praca jest w zasadzie pewna, nie boję się zwolnienia, bo właściciel to przyjaciel. To nie znaczy, że się czuję pewnie czy komfortowo. Co dzień w sklepie widzę, jak choćby cena chleba skacze w takim tempie, że niemal co chwilę musimy ją sprawdzać, bo każdego dnia jest coraz wyższa. Masło, cukier to samo. Ja to widzę z bliska i skala tego mnie po prostu poraża.
— I nawet nie mogę mieć do mojego pracodawcy żadnych pretensji, że nie zarabiam więcej, bo przecież każdy widzi, jak skaczą rachunki za prąd i inne. Dlatego nie zwolnienia się boję. Boję się tego, że sklep, w którym pracuję od kilkunastu lat, po prostu będzie musiał się zamknąć. Podobnie jak setki innych takich małych sklepów w Polsce. Zwłaszcza że coraz głośniej robi się o otwarciu w pobliżu jakiegoś marketu. To byłoby dla nas zabójcze, bo nigdy nie będziemy w stanie konkurować z ich cenami — zaznacza.
— Owszem, ja pewnie mogłabym znaleźć pracę także tam, np. jako kasjerka, ale pytanie jest, czy kierownictwo także potrafiłoby zrozumieć, że na przykład muszę nagle wziąć wolne, bo syn choruje, albo że mi właśnie węgiel do palenia przywieźli. To nie byłoby to samo — mówi.
— Ja swoje przeżyłam, pochowałam męża, dałam sobie radę. Ale kolejne zmiany, do których musiałabym się przystosować, nie byłyby ani łatwe, ani lekkie — mówi Karolina.
— To tak, jakby mi ktoś nagle dywan spod nóg wyciągnął. To mnie gryzie codziennie, bo choć nic nie jest dane na zawsze — ja to wiem najlepiej — to cały czas wisi nade mną ta możliwa zmiana na gorsze. I mam już takie dni, że to wydaje się pewne i przestaję wierzyć w lepsze jutro — kwituje gorzko.