Historia Arboledy o Smudzie wzrusza do głębi. „Zalałem się łzami jak małe dziecko”
Wiele razy było tu już powiedziane, że piłka nożna to była prawdziwa pasja i wielka, jeśli nie największa, miłość mojego męża. Dlatego myślę: byłby szczęśliwy, dumny, czułby się doceniony, gdyby mógł słyszeć to, co w ostatnich dniach zostało na jego temat powiedziane lub napisane – oznajmiła na pogrzebie żona zmarłego Franciszka Smudy, Małgorzata Drewniak-Smuda.
Na Cmentarzu Rakowickim zjawiło się mnóstwo znanych piłkarzy m.in. Jakub Błaszczykowski, Sławomir Peszko czy Artur Boruc.
Arboleda wspomina Franciszka Smudę. Wzruszające słowa Smuda zapisał się w historii polskiej piłki złotymi zgłoskami, dlatego nie dziwi fakt, że pośmiertnie prezydent Andrzej Duda uhonorował go Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.
„Order ustanowiony w 1921 r. nadawany jest za wybitne zasługi położone w służbie państwu i społeczeństwu, a zwłaszcza za wybitne osiągnięcia w działalności publicznej” – powiedziano.
Wielu piłkarzy pożegnało utytułowanego trenera tylko wpisem w mediach społecznościowych, jak zrobił chociażby Robert Lewandowski.
Wzruszające słowa przekazał również Manuel Arboleda. „Spotkaliśmy się 6 grudnia 2004 roku i od razu wiedziałem, że będziemy świetnymi przyjaciółmi… razem byliśmy prawie niepokonani… zawsze wydobywałeś ze mnie to, co najlepsze” – oznajmił.
Teraz postanowił nieco obszerniej wypowiedzieć się na temat zmarłego.
„Dziękuję Bogu, że postawił Smudę na mojej drodze. Większość tego, co osiągnąłem w życiu, zawdzięczam właśnie jemu. Był dla mnie jak ojciec, traktował mnie jak syna. To on otworzył mi drogę do dużej, europejskiej piłki. Poznałem go 6 grudnia, tak jakby Mikołaj przyszedł do mnie z prezentem, który odmienił moje życie” – powiedział Kolumbijczyk.
Zaznaczył, że ostatni raz rozmawiał ze Smudą parę tygodni przed śmiercią. Nakazał mu wówczas, by ten się nie poddawał i walczył do końca.
„Jego śmierć mocno mnie dobiła. Zresztą, nie tylko mnie. Moją żonę, moje dzieci. Bo Smuda był przyjacielem mojego domu. Był przecież u mnie w Kolumbii, bardzo polubił mój kraj. Pokazałem mu wiele zakątków. Snuliśmy dalsze plany. Tak mu się tu podobało, że mówił, iż mógłby zamieszkać w Kolumbii” – stwierdził.
Jak się okazuje, byłego szkoleniowca Lecha bardzo zainteresowały… walki kogutów. „To u nas stary zwyczaj. Sam mam ok. 200” – dodał Arboleda.
Chociaż obaj panowie bardzo dobrze się rozumieli, to raz zdarzyła się sytuacja, gdy doszło między nimi do sporej scysji. 45-latek wyjaśnił, że miało to miejsce po przegranym meczu z Arką Gdynia, kiedy zawinił przy golu dla rywala.
„Miałem swoje zdanie na sytuację. W szatni ciągle o tym mówiłem” – przyznał. Ale Smuda nie chciał go słuchać i kilkukrotnie go uciszał, aż wreszcie nie wytrzymał.
„Wpadł w furię. Wrzasnął 'Manu, kur… mac, cicho!’ i ruszył w moją stronę. Byłem przekonany, że mnie uderzy, ale inni też, bo stanęli na jego drodze i starali się go powstrzymać. Na szczęście im się udało. Wtedy naprawdę bym od niego 'zarobił’. Jestem przekonany” – oznajmił.
Na koniec wspomniał również, co wydarzyło się następnego dnia. Smuda zwrócił mu uwagę, że nie może lekceważyć jego poleceń, bo traci autorytet. Tuż po tym zrobił coś, co Arboleda zapamięta do końca życia.
„Powiedział do mnie: 'Manu, wiesz, że traktuję cię jak syna’ (…) Następnie objął mnie i pocałował w policzek. Wtedy popłakałem się jak dziecko. (…) Walczyłem dla każdego mojego trenera, ale za Franza oddałbym życie. I bardzo mnie boli, że nie mogłem przyjechać na pogrzeb. W związku z tym w trakcie następnej podróży do Polski na pewno udam się na jego grób” – zadeklarował.